Powrót do korzeni

Kiedy mamy po 20 lat dopiero wkraczamy w dorosłość. Jesteśmy tak zielone w życiu, że aż nieporadne. Większość z nas opuszcza bezpieczny dom rodzinny i wyrusza gdzieś w świat. Chcemy być dorosłe, chcemy być samodzielne i niezależne. Chcemy kosztować, smakować tego nowego życia i uczyć się na własnych błędach. Zarzekamy się, że zmienimy świat, że będziemy żyć inaczej, lepiej niż nasi rodzice, czy dziadkowie, że na pewno nie popełnimy ich błędów. Niektórym z nas się to udaje. Udaje się odciąć pępowinę, stworzyć własną drogę i kroczyć tą drogą nie zważająć na ostre zakręty i ślepe uliczki. Ale te inne z nas, te słabiej tupające nóżką, przez wiele lat ugrzecznione, udomowione na siłę, nawet jak wyrusząją w swą wędrówkę i pakują swój mały tobołek pełen nadzieji i naiwnych marzeń, to ten tobołek tak strasznie ciąży. I tak raczkujemy sobie przez świat, przez życie.  

Poprawiasz od czasu do czasu ten tobołek i zastanawiasz się dlaczego on tyle waży. Przecież przed kolejną podróżą wyjęłaś z niego niepotrzebne rzeczy. Przecież dokładnie się przygotowałaś, sprawdziłaś teren, sprawdziłaś pogodę. W poprzedniej podróży zdobyłaś tyle doświadczeń, teraz wiesz o wiele lepiej, co ci służy, a co szkodzi. Wyjęłaś z tego tobołka dawne żale, porozwiązywałaś supełki, które się gdzieś posplątywały, pożegnałaś ludzi, którzy nie mogli towarzyszyć ci w dalszej drodze. I szłaś dalej, a ten tobołek tak prawie pusty ciążył ci jak worek kartofli. Wkurzałaś się pewnie często i kupowałaś nowy tobołek, z lepszego materiału, z licznymi przegródkami, do których skrupulatnie wkładałaś wszelkie zebrane doświadczenia. I pomimo tego, że miałaś nowy tobołek, jego ciężar się wciąż nie zmieniał. 

Już bardzo dawno temu, sama nie wiem w którym poście, napisałam, że nie ważne ile razy zaczniemy wszystko od początku, zmienimy środowisko, kraj, posadę, nic się nie zmieni, jeśli w to nowe miejsce zabierzemy swoje stare demony, lęki i blokady. 

Wielokrotnie w moim życiu stawałam na emocjonalnym rozdrożu. Czasami byłam zagubiona, czasami zniechęcona i roczarowana, bo życie nie przyniosło mi tego, czego sobie wymarzyłam, bądź czego tak bardzo pragnęłam. Szukałam wielokrotnie nowej drogi samorozwoju, oczyszczałam się energetycznie, korzystałam z terapii. I choć za każdym razem wydawało mi się, że teraz będzie już inaczej, że to tym razem znalazłam źródło moich problemów i w końcu ta rana przestanie się jątrzyć. I byłam niesamowicie dumna z tej mojej nowej ja. Wierzcie mi bądź nie, po pewnym czasie popełniałam znów te same błędy. Pojawiały się te same schematy i procesy. Tylko niestety widziałam je dopiero z dużym opóźnieniem. To troszkę tak, jak po szczepionce na COVID. Zachorowałaś, ale syptomy rozwijają się o wiele wolniej i bagatelizujesz je, bo myślisz, że ta szczepionka ciebie przed czymś uchroni. Tak samo jest po terapiach i książkach. Myślisz, że jesteś uleczona, a wciąż mniej lub bardziej świadomie wracasz do starych nawyków. I po kolejnej dramie stwierdzasz, że to twoje żródełko, ma nie jedno ujście, lecz kilka. Zatamujesz jedno, a brunatna woda i tak znajdzie sobie malutki, niepozorny kanalik, żeby ponownie zalać ciebie swoimi toksynami. I co wtedy robisz? Opłukujesz się z tego błota, dzwonisz po nowego fachowca, który ma za zadanie ponownie przekopać i oczyścić twoje źródełko. I pewnego razu natrafiasz na całkiem dobrego speca od źródełek i on ci mówi, że to źródełko jest bardzo stare i ono ma swoje początki 2 albo może trzy poziomy niżej. Że ta brunatna woda, nie jest twoją wodą, lecz ona sączy się nieustannie z poprzednich kondygnacji i jedynie miesza się z wodą z twojego źródełka. Żeby uzdrowić moje bajorko musimy kopać o wiele niżej. 

Czy chore drzewa uzdrawia się obcinając im galęzie, czy stara się uleczyć ich korzenie? A jeśli ja jestem jedynie nowym pączkiem, na bardzo starym drzewie. Moge być nawet taką całkiem nową odmianą pączków, bo zapyliły mnie inne pszczółki. I gdzieś sobie tam rozkwitłam, zakwitam i generalnie mogłabym wypuścić inne pączki i wzbogacić to drzewo. Ale zamiast tego zaczynam więdnąć. Od czasu do czasu przychodzi ogrodnik i probuje mnie ratować. Na krótką chwilę mu się to udaje, ale po jakimś czasie znowu więdnę. Czy da się uratować pączek odcinając gałąź, na której się narodził? Czy może trzeba ratować drzewo. Uwolnić stare korzenie, może uda się w nie jeszcze wskrzesić życie. 

Stare polskie przysłowie mówi, że starych drzew się nie przesadza. Czy to rzeczywiście prawda? Moje drzewo rodowe zostało przesadzone 2 razy. Pierwszy raz, kiedy po II wojnie światowej moja rodzina musiała opuścić Ukrainę. Moja prababcia Katarzyna tam została, a wraz z nią nasze drzewo rodowe. Ale idąć do całkiem nowego kraju, moja babcia Marysia zabrała ze sobą miłość do Ukrainy, a wraz z nią gałązkę z naszego drzewa rodowego, aby zasiać je już w Polsce i tam zapuścić nowe korzenie. Ale to małe drzewko, choć tak bardzo obiecujące, zaczęło chorować. Nie wszystkie świeże gałązki były zdrowe i piękne. Niektóre niestety obumarły.  Czy to wina tej gałązki zerwanej z drzewa rodowego? Może ono już wtedy miało chore korzenie, a ta mała wiotka gałązka nie wiedząc o tym, wyruszyła w świat zabierając ze sobą rodowe tajemnice i smutki. Znalazła dla siebie żyzną glębę i tam postanowiła zostać drzewem. I chociaż niektóre gałęzie uschły, drzewo było na tyle silne, że przetrwało.

Drugim razem to ja 13 lat temu postanowiłam przesadzić nasze rodowe drzewo. Spakowałam swój tobołek i ja również, jak niegdyś moja babcia, wzięłam małą gałązkę z naszego rodowego drzewa. Jedynie ja w przeciwnieństwie do moich przodkiń nie znalazłam gleby na tyle żyznej, aby zasadzic tam moją gałązkę i tak ją trzymam i trzymam w wazonie. I choć nie ma ona mocnych korzeni, to czasem kwitnie. Do tej pory twierdziłam, że drzewom bez korzeni nie wyrośnie listowie. Ale teraz wiem, że ja posiadam korzenie, że ta moja gałązka jest nieprzerwalnie połączona z naszym drzewem rodowym gdzieś tam na Ukrainie. A losy moich przodkiń, ich tajemnice, lęki, smutki, talenty są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Cóż, po raz kolejny przekonałąm się, że nie zawsze aby móc pójść na przód, trzeba iść przed siebie. Czasem jedyną drogą do uleczenia jest powrót do korzeni. 


PS. Po napisaniu tego posta popatrzyłam na moje mieszkanie w Monachium, które powoli przypomina puszczę Białowieską. Może moje zamiłownanie do drzewek bonzai i innych fikusów i benjaminków jest jedynie potrzebą zapuszczenia korzeni.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

10 Mieczy - bo co nas nie zabije, to nas wzmocni

Smutna historia o 8 Kielichów

Zdrada